Początkowo ktoś mnie zaraził „Grą o tron”. Później ja tą epidemię rozniosłam dalej – obecnie pół działu zaczyna tydzień od „masz już nowy odcinek?”, po to aby następnego dnia zaraz po przywitaniu się zacząć rozprawiać o tym, co oglądaliśmy. Mnie samą wciągnęło to na tyle, że sięgnęłam również po książki. O ile pierwszy tom mimo sporej przyjemności z czytania nieco u mnie przeleżał na półce ustępując chwilowo kolejki wielu innym tytułom, o tyle z drugim poszło już całkiem gładko. Chociaż tu „winowajcą” najprawdopodobniej jest fakt, że strasznie dopingował mnie drugi sezon serialu. W końcu obiecałam sobie, że obejrzę go dopiero po przeczytaniu książki. I dobrze, bo jakby nie patrzeć scenarzyści nieco zmodyfikowali fabułę na swoje potrzeby, nie zawsze w sposób, który by mi się podobał.
„Starcie królów”. Kolejna „cegła” mogąca się pochwalić przeszło 800 stronami dalszych losów Westeros. Kolejny tom przedstawiający historię kilku różnych bohaterów, z kilku różnych punktów widzenia. Bohaterów jak zwykle mocno nakreślonych, wręcz ze szczegółami, z których większość nie jest ani tymi dobrymi, ani tymi złymi. Każdy za to ma swój cel, do którego dążąc musi nierzadko przekraczać granicę między dobrem i złem. Jak my wszyscy. Może dlatego postacie wykreowane przez Martina są tak łatwostrawne. Są po prostu ludzkie zarówno w pozytywnym, jak i negatywnym tego słowa znaczeniu, a nie „epickie” i wymuskane. Za to dobro nie zawsze może zwyciężać. Czasem zwyczajnie musi też dostać po tyłku….
Zmieniając klimat sięgnęłam po coś hmm, powiedzmy po prostu innego. Po trylogię popełnioną przez Suzanne Collins. I w tym momencie wypada, abym poprosiła o jedno, tylko jedno. Jeśli kiedykolwiek zakomunikuję, że z ciekawości chcę spróbować również przygody ze Stephenie Meyer i jej „Zmierzchem” – niech mnie ktoś po prostu dobije, tak będzie bardziej humanitarnie.
„Igrzyska śmierci”. Kolejny święcący obecnie triumfy w kinach przebój. Miała to być łatwa, szybka i w miarę przyjemna lektura. Ot, takie odreagowanie z odmóżdżeniem. Szczególnie, że biorąc pod uwagę mój wiek, nie należę raczej do targetu tych książek. Mówiąc wprost – jestem na nie za stara.
Niedaleka przyszłość, nieco post-apokaliptyczne, totalitarne państwo, którego głodujący, biedujący i ogólnie uciemiężeni obywatele żyją w ciągłej obawie przed odbywającymi się co roku Głodowymi Igrzyskami. Wydarzeniem, z jednej strony stanowiącym rewelacyjną rozrywkę dla mas, z drugiej będącym przestrogą, przed jakąkolwiek próbą buntu wobec władz.
A w samym środku tego wszystkiego główna bohaterka, a zarazem narratorka. Młoda dziewczyna, która z łamiącej prawo dla dobra swojej rodziny kłusowniczki staje się z biegiem czasu symbolem buntu i nadziei na obalenie krzywdzącego obywateli systemu.
Wszystko to okraszone rozmemłanym wątkiem romantycznym z serii „bo ona nie wie, kogo wybrać”. To ostatnie nieco zalatuje nie do końca świeżym „Zmierzchem”. Ale o dziwo daje się strawić. Albo może to ja już przechodzę aż tak okrutne odmóżdżenie.
Ta druga opcja jest szczególnie prawdopodobna. Po czym wnoszę? Po tym, że historie tak całkowicie abstrakcyjne względem mojego własnego życia potrafiły w pewnych momentach wyciągnąć z odmętów mojej pamięci najczarniejsze wydarzenia. Te, które od dłuższego czasu spychałam bezpiecznie na samo dno, z którego miały się już nie wydostawać. Widać wystarczy czasem ciąg pozornie nieszkodliwych skojarzeń żeby dotrzeć tam, gdzie nikt nie powinien. A w taki oto sposób, coś czego przeznaczeniem była rozrywka i odreagowanie, stało się czymś wręcz odwrotnym…
Jakieś propozycje, co teraz wybrać na „zmianę smaku”?