Załatw mi nieszczęście

Lubię książki, od czasu pozbycia się potwornej traumy wywołanej paroma niezbyt szczęśliwie dobranymi lekturami szkolnymi, które zniechęciły mnie do całokształtu literatury, lubię… książki, lubię czytać. Niestety dla niektórych lubię te książki również posiadać. Czasem nawet moim głupim zwyczajem przywozić je z jakichś wypadów jeśli tylko trafi się jakaś „tania książka” w takim czy innym wydaniu.

poczatek-nieszczesc-krolestwa_robert-forysNie inaczej było tym razem. I to nieważne, że na półce znalazłabym jeszcze parę sztuk czytadeł czekających na swoją kolej. I tak postanowiłam im sprawić nową koleżankę. Ba, to nawet nieważne, że na samą podróż wyposażona byłam w czytnik z zaaplikowanymi mu kilkoma tomiszczami, co za tym idzie nawet tłumaczenie się „żeby się nie nudziło w czasie jazdy” można o kant rzyci obtłuc. Co swoje do kolekcji dołożyć musiałam i już. Ot, w pewnym momencie po jakże skomplikowanym procesie myślowym i skojarzeniu autora z okładki po lewej z reklamą jego innej książki ochrzczonej „Polską odpowiedzią na Grę o Tron” zadecydowałam, że czas się przekonać z czym to się je.
A je się to wraz z postaciami z historii Polski przeplatającymi się z tymi nieco bardziej fikcyjnymi. Wszystko to okraszone odrobiną fantastyki. Taką szczyptą, która dodaje smaku i aromatu, ale nie dominuje całości. Całość jest fikcyjna, ale nie tak do końca odrealniona. Dość brutalna rzeczywistość, postacie wśród których brak tego dobrego i praworządnego bohatera, brudne ulice i chędożone bez większej finezji dziwki, tu morderstwo, tam spisek. A całokształt całkiem smaczny i lekkostrawny, aż mam chęć na dokładkę, aż żałuję że znów trafiłam na drugie danie i będę się cofać do pierwszego (a dokładniej do wydanego wcześniej „Za garść czerwońców”). Widać takie moje dziwne szczęście.
Jednocześnie monsieur Foryś jako kolejny przypomniał mi, że nasza rodzima fantastyka trzyma naprawdę wysoki poziom i jest warta uwagi. Zdecydowanie większej niż ta, którą jej do tej pory poświęcałam.

Na skutek pewnych mniejszych czy większych zmian spędzałam ostatnio zdecydowanie więcej czasu w komunikacji miejskiej. Na tyle, że takie akcesoria jak odtwarzacz mp3 czy książka stały się podstawowym wyposażeniem wręcz pierwszej potrzeby. Zwłaszcza, że to dobra okazja ponadrabiać zaległości i zacząć powoli skracać listę pozycji czekających na przeczytanie. No i dobra okazja powkurzać otoczenie. W końcu nie ma to jak żywy okaz „mamtowdupizmu” ogólnego odmiana „mam swój świat, swoje kredki i dobrze mi z tym”. Tak, podejrzewam, że mniej więcej tak wyglądam olewając bez większego skrępowania otoczenie…

Ale może do rzeczy. Na czas tych wątpliwej jakości podróży niezupełnie w zalatwiaczkanieznane starałam się wybrać coś na tyle lekkiego żeby ewentualne niedogodności otoczenia nie przeszkadzały w skupieniu się nad treścią. A mówiąc po ludzku – żeby nie trzeba było przy tym za wiele myśleć, bo bycie wytrząsanym w autobusie niekoniecznie sprzyja procesom myślowym, ot co. Tym sposobem sięgnęłam po „Załatwiaczkę” Mileny Wójtowicz i generalnie nie zawiodłam się. Pod względem „lekkości” idealnie się wpasowała w wymagania jakie stawiają dojazdy do pracy. Jednocześnie całkiem przyjemnie można przy niej odreagować.
Młoda Polka na obczyźnie zajmuje się.. tym w czym jako nacja podobno jesteśmy całkiem nieźli – kombinowaniem. Kombinowaniem jak załatwić to, czego chcą zleceniodawcy, jak wywiązać się z bycia załatwiaczką, takim bardziej współczesnym dżinem, którego rolą jest spełnić każde życzenie zleceniodawcy pod warunkiem, że ten użyje jednego jedynego magicznego sformułowania – załatw mi. I nic to, że w tle czasem trafia się jakiś trup w ilości sztuk od jednego wzwyż. I nic to, że jest cała branża zrzeszająca ludzi i nieludzi parających się taką czy inną magią lub czymś podobnym. I nic to, że kontrakt załatwiacza jest gorszy nawet od najgorszej umowy śmieciowej jaką większości z nas było dane na jakimś etapie życia podpisać. Gorszy bo strasznie długoterminowy i nie przewidujący możliwości nie wywiązania się z niego nawet poprzez ucieczkę „na tamtą stronę”. W końcu Korporacja dba o swoich pracowników, na tyle, że nawet nie pozwoli im umrzeć. Czasem.. w pewnych momentach.. to mi coś nawet przypominało, coś przez co aż chciałoby się powiedzieć „załatw mi…”. Ale nieważne…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *