Był czas kiedy między innymi na skutek pewnych zmian wprowadzanych przez Arenę dopadł mnie kryzys na ele. Później oczywiście znalazłam sposób jak to przełamać (link), ale jednym z pierwszych pomysłów było spróbować może z inną klasą. Utrzymując się dalej w klimatach „light” wybór padł na mesmera. Przynajmniej w teorii miał być nieco bardziej żywotny od elementalisty, bo w końcu ma swoje iluzje i klony.
W praktyce początkowo było z tym różnie. Po miesiącach spędzonych jako ele-caster biegający ze staffem i bijący po kilku przeciwników naraz ciężko mi było zaczynać przygodę z czymś przystosowanym raczej do walki 1 na 1. Oczywiście nic nie stoi na przeszkodzie aby mesmerowi również sprawić staff i pozwolić mu radośnie zaczepiać całe hordy. jest tylko jedno maleńkie ale… w tym przypadku staff = kondycje czyli tak naprawdę masa biegania i czekania zanim coś raczy skończyć swój mniej lub bardziej parszywy żywot. No ok, chwilę, nawet taką nieco dłuższą można się tak pobawić, ale po pewnym czasie robi się to nieco upierdliwe (chociaż oczywiście to kwestia gustu).
Uparta, że prędzej czy później i tak dorobię się każdej klasy próbowałam powoli coś wykrzesać z tego mesmera, a raczej przyprawiającej ludzi o skrajne reakcje mesmerki pod postacią wielkiego Charra.
Niestety im bliżej jej było do maksymalnego poziomu tym bardziej odechciewało mi się tej klasy, aż w końcu dobijając do magicznej 80-tki nie miałam kompletnie ochoty nawet się na nią logować. I szczerze? Mesmer jest jedną z trudniejszych do poprowadzenia klas. Tak naprawdę sposób na niego odkryłam dopiero na PvP. W tym miejscu należy się wtręt odnośnie samego PvP. Ci, którzy znają mnie nieco dłużej powinni wiedzieć jak bardzo zazwyczaj unikałam tego typu rozgrywki, wręcz jak ognia. Co ciekawe, dopiero Guild Wars jakoś mnie ku temu dał radę przekonać i pokazać, że starcia z nieco mniej sztuczną „inteligencją” nie muszą być wcale trudne. Ba, mogą być całkiem przyjemne i zabawne. Ale wracając do tematu. Dopiero na PvP przekonałam się w czym najlepiej sprawdza się mesmer. I nie jest to może czyste zadawanie obrażeń chociaż na te nie można narzekać. Ważniejsze od nich jest nic innego jak tworzenie jednego wielkiego chaosu na polu bitwy. Z doświadczenia wiem, że wielu daje się nabierać i nie odróżnia właściwego mesmera od jego klonów. A każda sekunda takiej pomyłki zwiększa szanse na pokonanie przeciwnika. Dlatego przynajmniej ja opieram się na jak największych możliwościach tworzenia co chwilę swoich kopii i ewentualnie szybkim ich detonowaniu, co potrafi nieco zaboleć. Większość czasu najlepiej sprawdza mi się greatsword, chociaż od czasu wprowadzenia nowej kondycji, ze względu na torment lubię też zestaw scepter (chyba się nie przemogę do używania polskich odpowiedników tego słowa, bo coż…. berło mi tu nie pasuje do koncepcji) i pistolet. Wszystko raczej zasięgowe, dodatkowo okraszone „dupochronami” w postaci teleportu i ukrycia się, w skrócie „zabijaj z daleka – w razie czego uciekaj”. Chociaż w takiej konfiguracji można samotnie mordować ja chyba jednak preferuję taktykę „wszędzie mnie pełno” krążąc od punktu do punktu, zostawiając tam na chwilę swoje kopie, bijąc się z kimś i przechodząc w ukryciu dalej do kolejnej miejscówki. Chyba, że sytuacja tego wymaga zostaję gdzieś dłużej żeby nieco pomóc w sprzątaniu. Przy odrobinie wprawy i przyzwyczajenia nauczyłam się w ten sposób całkiem przyjemnie bawić. To za sobą ciągnie jeszcze jedno – nauczyłam się lubić mesmera. Tak po prostu, bez żadnych haczyków. Może jednak każdą klasą, a szczególnie jeśli jest dość kłopotliwa, trzeba spróbować pokonać paru żywych przeciwników, wtedy schematyczne i niezbyt wyszukane AI całej reszty nie stanowi już problemu, a i nic tak nie skraca czasu reakcji jak szybka rozgrywka, w której ułamek sekundy decyduje o wygranej lub przegranej.