Rodzinnie i z dreszczykiem

 Tym razem dla odmiany mały powrót na rodzime łono fantastyki. Swojsko, po naszemu, z odpowiednią dawką humoru, czyli kilka nieprzypadkowych spotkań z książkami Andrzeja Pilipiuka.

kuzynki_andrzej-pilipiukJakby nie patrzeć, z cyklem „Kuzynki” pierwszy raz zetknęłam się dwa lata temu i to niejako „od d.. strony”, czyli zaczynając od finałowego, trzeciego tomu. Potem przyszła chęć na nadrobienie braków, a potem hmm. A potem w zasadzie nie wiem, przychodziły momenty lepsze i gorsze jeśli chodzi o czytanie. Takie, kiedy chętnie spędzałam wieczór z książką i takie kiedy zasypiałam padnięta po przeczytaniu jednej strony, po czym odkładałam czytanie nawet na kilka tygodni. A „Kuzynki” potulnie czekały na swoją kolej wśród innych tytułów.

Ale co się odwlecze to nie uciecze i w końcu przyszła pora na ponowne spotkanie z pannami Kruszewskimi i spółką. W takim towarzystwie nietrudno się odprężyć, odreagować. Dać się wciągnąć fabułę, która się nie wlecze, tylko żwawym tempem brnie do przodu. Może to po części również zasługa narracji w czasie teraźniejszym, może dodaje ona nieco dynamiki, sprawia, że to o czym czytamy dzieje się jakby tu i teraz? A może po prostu z Pilipiukiem już tak jest (hmm, czeka na mnie cały cykl „Oko jelenia” więc myślę, że będzie okazja przeprowadzić dokładniejsze eksperymenty w tej kwestii)?

5483_99900005483Zastanawia mnie tylko jedno. Czemu mając do wyboru czterechsetletnią alchemiczkę, która i zaparzy herbaty w samowarze i nastawi śliwowicę i przedefiluje konno przez środek miasta, przeszło tysiącletnią bośniacką księżniczkę pseudo-wampira i raptem dwudziestoletnią byłą agentkę CBŚ, swego rodzaju geniusza.. czemu u licha najmniej realistyczna wydaje mi się być ta ostatnia? Widać łatwiej przetrwać cztery wieki za sprawą tynktury, niż osiągnąć coś ledwo przekraczając próg dorosłego życia, ale uznajmy to już za moją osobistą złośliwość w kierunku życia ;) Chociaż to nie do końca tak, jak się dłużej zastanawiam to po prostu agentka jest dla mnie chyba najbledszą z trzech kobiet, wokół których toczy się cała trylogia. Być może, jest to kwestia jej wieku. Tego, że w przeciwieństwie do swej kuzynki i przyjaciółki nie ma na karku ładnych kilku stuleci, które ją kształtowały i hartowały. Oferuje swoją błyskotliwość, intelekt i znajomość nowinek technicznych, nie zaś historie o osiemnastowiecznych realiach życia, czy zawieruchach dziejów na przestrzeni ostatniego tysiąclecia. Walka między jednym a drugim jak dla mnie jest zdecydowanie nierówna, siłą rzeczy młodziutka agentka wyszła z niej nie bez szwanku na swojej wyrazistości, ale i tak daje się polubić.

3842_99904933842Poza nadrabianiem braków w znajomości z pannami Kruszewskimi wypadało również „skonsumować” czekający od grudnia prezent świąteczny w postaci jednego ze zbiorów opowiadań także autorstwa Andrzeja Pilipiuka. „Rzeźnik drzew”, bo o nim mowa utrzymany jest w klimatach oscylujących między fantastyką a horrorem, okraszony dodatkowo lekkim poczuciem humoru. Miejscami dość czarnego humoru, jak na przykład nie szukając daleko – bo już w pierwszym opowiadaniu traktującym o hmm.. specyfice pracy na cmentarzu. Swoją drogą chyba właśnie to opowiadanie najbardziej mi przypadło do gustu. Nawet trochę żałuję, że nie było dłuższe. Za to kompletnie nie żałuję czegoś innego. A mianowicie tego, że „Rzeźnik..” poniekąd udowodnił mi, że z powodzeniem można poczytać tom opowiadań i wcale tak bardzo nie tęsknić za pełnowymiarową powieścią (i mówi to ktoś, kto zdecydowanie przepada za „całymi” książkami, a za cyklami, trylogiami, x-ksiągami i podobnymi stworzonkami to już całkiem mocno przepada). Opowiadania są absolutnie niezależne od siebie, każde z nich stanowi odrębny byt, każde posiada własny zestaw bohaterów, mniej lub bardziej charakterystycznych, ale dopracowanych na tyle, na ile pozwala dane opowiadanie i jego objętość. Podobnie jak to miało miejsce w przypadku „Kuzynek” książkę pochłania się całkiem szybko, wręcz niepostrzeżenie. Jak na słusznych rozmiarów tomiszcze jest niesamowicie lekka, ale chyba w końcu chodzi o to, żeby czytanie sprawiało przyjemność, czyż nie?

Na koniec jeszcze dwa słowa na temat książki samej sobie jako przedmiotu. W moje ręce trafiło wydanie z tak zwaną okładką zintegrowaną, czyli formą przechodnią między oprawą miękką i twardą, wzbogaconą z rzadka widywanym przeze mnie „dynksem” w postaci wklejonej, sznureczkowej zakładki. W sumie lubię ten patent, ale ostatnie korzystanie z niego przywiodło mi na myśl jedno stwierdzenie. Ten, kto wpadł na ten pomysł z pewnością nie był posiadaczem sierścia koto-podobnego. Litości… sierść traktuje to jako zintegrowaną zabawkę dla sierściów i skutecznie utrudnia spokojne czytanie co i rusz zaczepiając końcówkę „dynksa”, a czasem nawet wpadając z impetem na trzymaną przeze mnie książkę całym ogromem swego wspaniałego bytu. Przez pierwszych 10 minut jest to nawet zabawne, ale po dłuższym czasie naprawdę męczy..

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *