„Nie oceniaj książki po okładce” w przypadku tej książki akurat nie do końca się udało. Ta okładka wywołała wojnę. Wojnę na tyle poważną, że samo wydawnictwo jeszcze przed premierą wydało oficjalne oświadczenie, w którym tłumaczyło swoją decyzję.
Osobiście przyznam, że zdecydowanie stoję po stronie przeciwników tego projektu. Rozumiem, wydawnictwo chciało skierować książkę, a nawet cały cykl, do szerszego grona czytelników, pozyskać nowych fanów kuzynek Kruszewskich. Nie rozumiem tylko jaki był target, bo kiedy pierwszy raz zobaczyłam okładki tego wydania na myśl przyszły mi tylko zasiedziałe gospodynie domowe, które znają już wszystkie Harlequiny na pamięć więc trzeba im podsunąć coś nowego. Gdybym nie znała poprzednich trzech części nie sięgnęłabym po „Zaginioną”.
Na swoje szczęście nie jestem aż taką fetyszystką jeśli chodzi o zgodność okładek. Zresztą pierwsze trzy tomy, które posiadam i tak pochodzą z dwóch różnych wydań. Rozumiem jednak ludzi, którzy kolekcjonując swoje biblioteczki chcą mieć wszystko pasujące do siebie. W tym wypadku wydawnictwo nie dało im innej możliwości jak wymianę całej serii na wydanie „romansidłowe”. Szkoda, że nie pomagały prośby tych, których głos powinien mieć jakieś znaczenie – odbiorców. Szkoda, że Fabryka Słów nie zdecydowała się chociaż na rozwiązanie pośrednie w postaci pasujących do wcześniejszych wydań obwolut. Szkoda również, iż zabrakło ilustracji spod ręki Katarzyny Oleskiej. Były zdecydowanie miłym akcentem, ot takim smaczkiem dla oczu.
Co do samej książki mam odrobinę mieszane uczucia. Oczywiście dobrze się ją czyta, rewelacyjnie sprawdziła się jako źródło rozrywki podczas wyjazdu służbowego i zimnych, deszczowych i ogólnie niezbyt przyjemnych wieczorów w hotelu. Bardziej martwi mnie fakt, że pod płaszczykiem powieści ukryły się dwie odrębne historie. Nie są związane ze sobą fabularnie, jedyne co je łączy to postacie głównych bohaterek. Z jednej strony fajnie – mamy powieść a dodatkowo jeszcze opowiadanie. Z drugiej takie małe światełko ostrzegawcze – czy aby to opowiadanie nie jest zapychaczem stron doklejonym na siłę żeby nie rozwlekać głównej historii? A może to zwiastun, że jeśli kuzynki Kruszewskie pojawią się raz jeszcze to ich przygody przyjdzie śledzić w postaci krótkich epizodów zawartych w opowiadaniach?
Jeśli chodzi o fabułę odczuwam lekki niedosyt. Owszem, jak już wspomniałam, książkę czyta się dobrze i całkiem szybko, ale przynajmniej mnie już tak nie przyciągnęła, nie trzymała tak w napięciu jak poprzednie części. I może nie powinna, ale miejscami przywodziła mi na myśl Dana Browna i jego powieści. Ot wspomnienie o masonach, dziwne siły specjalne Kościoła, odnaleziona po latach spadkobierczyni nieznanej światu wyspy i jej dobrodziejstwa inwentarza z całą narodowością na czele. Ja wiem, książek na całym świecie powstało tyle, że pewne analogie i skojarzenia są nieuniknione. Tylko czemu akurat musiał mi jako pierwszy przyjść do głowy Brown?
Wypada żebym się w tym miejscu przyznała do hmm.. gafy albo innego faux pas. Pierwszych trzech tomów nie czytałam w kolejności chronologicznej. Los tak chciał, że pierwsze wpadły mi w ręce „Dziedziczki”, a „Kuzynki” i „Księżniczkę” dostałam i przeczytałam dopiero później. Stąd w pierwszych dwóch tomach mocno rzuciła mi się w oczy charakterystyczna narracja w czasie teraźniejszym. Na tyle charakterystyczna i przynajmniej przeze mnie niespotykana, że swoją innością strasznie przypadła mi do gustu. Wydawała się bardziej dynamiczna i żywa. „Dziedziczki” były jej już pozbawione, ale skoro czytałam je wcześniej ten fakt mnie jeszcze nie zabolał. Teraz przy „Zaginionej” za to go odczułam. Strasznie brakowało mi tego stylu. Myślę, że idealnie pasował do temperamentu bohaterek.
„- Nie możesz tak latać po mieście z młotkiem i zabijać ludzi mimochodem! – łajała eksagentka.
– Toż nie latam. Od lat nikogo nie zabiłam! Miał nóż i gonił dziewczynę! Co miałam robić? Zatrzymać i grzecznie zapytać, co robi? Doradzić mu, żeby nie biegał, bo się spoci? Negocjować? Zadzwonić na policję? Uratowałyśmy jej życie.”
Niekwestionowanym plusem jest za to na pewno fakt, że wciąż wyczuwalny jest ten lekko zgryźliwy humor. Dzięki temu nadal można się całkiem nieźle bawić przy lekturze. A chyba o to właściwie chodzi, prawda?
Podsumowując – wielki come back kuzynek Kruszewskich nie rzucił mnie na kolana, nie skradł mojego serca i nie wywołał efektu „łaaaaał”. Jednocześnie nie był znowu taki straszny, a przy odrobinie sympatii do głównych bohaterek można się nim nacieszyć. Myślę nawet, że w szkolnej skali ocen uplasowałby się gdzieś w okolicach 4-.